Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez drogę słyszę krzyk jakiś, płacz, zawód, ryk bydła, szczekanie psów, pod nogami błoto; idziemy siołem, jak się zdaje.
— Chomo, dla Boga, kędy ty mnie wiedziesz?
— Ani słowa, kpie jakiś, żandarmi nadchodzą! — szepnął mi swoim ostrym głosem. Zamarłem ze strachu.
— Teraz to już pewnikiem zginąć przyjdzie, — myślę sobie. — Przepadła koza, przepadła i brzoza.
Idziemy dalej, podemną kolana dyl, dyl, dyl.
Wtem nagle słyszę:
— A skąd wy, dziady? — pyta głos jakiś ostry, surowy.
— To pewnie żandarm, myślę sobie. No, Boże, zmiłuj się nad naszą grzeszną duszą. Zaraz się do nas zwróci. Dziwi mię tylko, dlaczego wprzódy odzywa się do jakichś dziadów.
Cichy, drżący głos dziadowski odzywa się tuż koło mnie:
— Z szerokiego świata — panoczku łaskawy! My Boże starce, bracia bliźni. W potoku kąpali się, w wodzie nurzali się; kiedym go podpławił, biednegom oczu pozbawił; pogubiwszy oczy w wodzie, teraz ślepcem za mną chodzi.
— Cha, cha, cha! — zaśmiało się kilka głosów.
Boże łaskawy, tu ich musi być nie mało. I czemu nas nie chwytają, nie wiążą, nawet nie spytają o nas jednem słówkiem?
— Gdzie mieszkacie, włóczęgi? — pytał znowu surowy głos, ale już jakby na pół ze śmiechem.
— Daleko panoczku, daleko — za dziesiątą górą, za dziesiątą rzeką. Nasza chata z badyli po nad