Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Choma nie kładł się zgoła. Chodził tylko z kąta w kąt po izbie.
Co zamyślał począć? Bogi to wiedzą, ja domyśleć się nie mogłem.
— Semenie — mówi naraz Choma, widząc, że nie mogę zasnąć — masz, wypij!
I podał mi sporą czarkę gorzałki. Miał pełną flaszkę w swej sakwie podróżnej, czarkę zaś znalazł w jakimś zakątku.
Wypiłem. Trunek był silny, jakieś miłe ciepło objęło mię całego, zmęczenie poczęło się znowu dawać we znaki; za chwilkę zasnąłem snem twardym jak kamień.
Jak długo spałem, tego nie wiem; zbudził mię dopiero głos Chomy, który krzyknął na mnie krótko:
— Semenie, wstawaj, żandarmi!
Ostatnie słowo, jak piorun z nieba otrzeźwiło mię w jednej chwili.
— Gdzie, gdzie? — pytam zrywając się na równe nogi.
— Nie pytaj, ale rób, co ci każę!
— Cóż mam robić?
— Zamknij oczy i nie otwieraj ich, żeby tam nie wiem co się w koło ciebie działo. Pamiętaj!
— Dobrze, dobrze.
— A teraz weź to w rękę!
Wziąłem. Był to kawał sznurka, czy też krajki.
— Trzymaj się silnie.
Ścisnąłem sznurek w dłoni.
— A teraz pójdź za mną.
Poszliśmy.