Wysokie góry czarno się piętrzą,
Bystro po skałach szumią potoki,
Bojowe trąby huczą naprzemian
Z Rolandowego rogu podźwiękiem.
Gniewny Karloman pędzi na koniu,
Na licu Franków żałość i trwoga,
Ze wszystkich oczu łzy gorzkie płyną,
Ślą za Rolandem modły do Boga:
Niechże do boju z nim staną społem,
Będąż siec wroga z sercem wesołem!
Próżne marzenia! już pora minie,
Nim zdążą w odsiecz bratniej drużynie.
Król spina konia z gniewnem obliczem,
Na pancerz biała spływa mu broda,
Pędzą barony w kolczach ze stali,
Rumieniec gniewu lica ich pali:
Czemuż nie walczą z Rolandem mężnym!
Trudna to rada! choć Marsil pierzcha,
Stryj jego został, Marganis dziki,
Co Kartaginę dziedziczy z bratem
I Etyopów przeklętą ziemię;
Jemu podległe murzynów plemię
Z rozdętem nozdrzem, z plugawą skórą.
Jest ich pięćdziesiąt tysięcy z górą,
A wszyscy gniewni, snać w zmowie z piekłem,
A krew im w łonie wre żarem wściekłym.
„Legniem męczeńsko! Roland wyrzecze —
Chwile żywota już nam zliczono,
Zdrajca, kto drogo krwi swej nie sprzeda!
Rąbać, rycerze, ostrem żelazem,
Niech wróg śmierć naszą drogo przypłaci,
Niech się Frankowie nie wstydzą braci!
Gdy Karol zwiedzi pole bojowe,
Skoro obliczy po walce świeżéj
Łbów ich piętnaście za Franka głowę,
Pobłogosławi król swych rycerzy!“
Roland na koniu łka ciężkim płaczem,
Druh ugodzony raną śmiertelną,
Już mu gasnący wzrok mgłą zabiega,
Nic już nie dojrzy zdala ni zblizka.