Strona:Nowe baśnie z 1001 nocy.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Głód zaczął nam dokuczać, poszliśmy więc wgłąb wyspy, spodziewając się coś znaleźć do zjedzenia.
Po upływie pół godziny spostrzegliśmy ogromny biały budynek i do niego skierowaliśmy swe kroki.
Wszedłszy do środka, o małośmy nie skamienieli z przerażenia. W pokoju na stole leżały kawałki ciała ludzkiego przygotowanego do upieczenia, a na kominie palił się duży ogień.
Zamiast uciec, staliśmy jak przykuci i posłyszeliśmy huk straszny, poczem stanął przed nami olbrzym o okropnej postaci i przyglądać się nam począł.
Potworną jego twarz stanowiło jedno oko na czole, warga dolna zwisała aż na piersi a zęby wychodziły poza usta.
Straszny ten człowiek zaczął nas brać po kolei jak piłki, podnosić z ziemi, oglądać i znów rzucać.
Chudość moja nie była wcale do gustu ludożercy, odrzucił mnie na bok, wybierając sobie na pieczeń tęgiego naszego kapitana.
Jednem ściśnięciem palców udusił nieszczęśliwego, poczem rozszarpał i zaniósł na upieczenie.