Strona:Noc letnia.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zarżał — chciał skoczyć nań jak dawniéj, a on dęba stanął. — Gniewem zdjęty pchnął więc konia szpadą; szlachetny rumak oderwał się od słupa, krwią bryzgnął i uciekł grzmiąc podków łoskotem. — Slad długi iskier bruk osypał za nim i zagasł w zmierzchu. — Ach! już była nadeszła zmierzchu godzina! —
Wtedy po trzeci raz w dniu owym, z przyjacielem spotkał się młodzieniec; — ujrzałem ich obu w kościele. — Ten kościół stał na ustroniu i krzyż na nim różny był od wszystkich innych zatkniętych na świątyniach miasta. — Ubogie ółtarze i stropy grubą powleczone żałobą, a trzy gromnice tylko paliły się śród szerokiéj ciemności. — Jedną z nich wziął do ręki pieszy wędrowiec i patrzał na przyjaciela pełnym żalu wzrokiem. — Tamten zrazu niemógł słowa wyrzec, bo zapomniał był słówmi głąb duszy objawiać; raz tylko krzyknął. — W tym krzyku cała ozwała się prawda — ducha niechcącego upaść powolne niszczenie! — I złożył głowę na ramię towarzyszowi i spu-