Strona:Nikołaj Gogol - Portret.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pędzel jego stygnął i tępiał i nieznacznie ograniczył się do określonych i wytartych form. Monotonne, zimne, wiecznie sztuczne i rzec można zapięte na ostatni guzik twarze urzędników, oficerów i dygnitarzy nie wiele dawały pola dla pędzla, zapomniał on o wspaniałych draperjach i wyrazistych gestach i namiętności. O grupach, o malarskim dramacie, o wzniosłej jego intrydze nie było co mówić. Stał przed nim tylko mundur, gorset, frak, wobec których malarz odczuwa chłód i ginie wszelka fantazja. Nawet najzwyklejsze zalety zniknęły z jego obrazów, które jednak miały one ciągle popyt, wciąż cieszyły się sławą, chociaż prawdziwi znawcy i malarze wzruszali tylko ramionami na widok ostatnich jego prac. A niektórzy, dawni znajomi Czartkowa, nie mogli pojąć, w jaki sposób zmarnował się jego talent, którego oznaki wyraźne posiadał już na początku i, daremnie silili się, chcąc odgadnąć, jak może wygasnąć w człowieku dar boży, w chwili najpełniejszego rozwoju sił.
Ale tych opinji nie słyszał upojony malarz. Zaczął już dochodzić do ustatkowania rozumu i wieku, zaczął tyć i wyraźnie rozrastać się wszerz. Czytał już w gazetach i pismach epitety: „szanowny nasz Andrzej Piotrowicz, nasz zasłużony Andrzej Piotrowicz“. Zaczęto mu już proponować za zasługi honorowe stanowiska, zapraszać na egzaminy i do komitetów. Już zaczynał, jak to zawsze bywa w szanownym wieku, stawać mocno w obronie Rafaela i dawnych malarzy, nie wskutek wiary w ich wielkie