Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jak dobrze!... Jak dobrze!... — szeptała Eliza.
A jemu się zdało, że to echo oddalone myśl jego powtarza.
— Nie gniewa się pani, żem ją tak porwał nagle z domu? — zapytał, pochylając się ku niej.
Z góry był pewny, że się nie gniewa; wiedział już naprzód, że spojrzą na niego te jasne, duże oczęta z wyrazem wdzięczności i z dobrem jakiemś słówkiem na ustach.
Mimo to chciał tę pewność zrealizować...
Ale Ela miała wciąż wpółprzymknięte powieki, gdyż blask silny ją raził; nozdrza poruszały się z lekka; wciągała pełną piersią mroźne powietrze, co zdawało się sprawiać jej rozkosz niezmierną.
Nie odpowiedziała wprost na pytanie Bolesława, tylko rzekła jakby do siebie:
— Tak mi jasno w duszy! tak jasno... jakby w nią słońce zajrzało!... Jechałabym tak na kraj świata!...
Zapanowało milczenie, bo zanadto przepełnione były ich serca. Każde słówko w tej chwili rzucone, jeśliby nie było wyznaniem, byłoby dysonansem!
Ale bywają stokroć od słów wymowniejsze milczenia.
W tej wielkiej ciszy, wśród śniegów bieli, dwie dusze młode, jak kwiaty mistyczne, w słońcu uczucia skąpane, otwierały ku sobie kielichy, tajemnicze, długie wiodąc rozhowory...