Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dziękuję uprzejmie — szeptała zmieszana; — doprawdy, że teraz, zanim go nie zobaczę, nic do ust wziąć nie będę mogła.
W tej chwili rozległ się słaby głos dzwonka; to chory przyzywał do siebie.
— Pozwoli pani, że pójdę pierwszy; za chwilę powrócę po panią — rzekł Bolesław.
Przez drzwi uchylone nieco Eliza dosłyszała słaby głos brata — i łzy długo tłumione spłynęły po jej twarzy.
— Dobraż ty musisz być, gołąbeczko moja! — mówiła stara gospodyni.
I skrzyżowawszy ręce na piersiach, przechyliła głowę, kołysząc się machinalnym ruchem, jakby w głębokiem zadumaniu.
— Bo też to dobra, kryształowa dusza u niego... Szkoda nam będzie, gdy wyjedzie!
— Obyż jak najprędzej! — zawołała Eliza zewzruszeniem. — Tak stęskniliśmy się za nim!
W tej chwili głowa Bolesława w drzwiach się ukazała; przyzywał Elizę, gdyż Tadeusz już nie spał i o jej przyjeździe się dowiedział.
W półmroku niewielkiej izdebki, na żelaznem łóżku, z głową wysoko na poduszkach wzniesioną, z rękoma wzdłuż kołdry wyciągniętemi — leżał Tadeusz.
Paląca się w kącie pokoju, za wystającym piecem postawiona lampa oświetliła wchodzącą, a za nią w cieniu zarysowała się wysoka postać Bolesława.