Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sem wpatrywała się w okna, chcąc odgadnąć, gdzie jest pokój brata. Serce jej biło niespokojnie na myśl, że już chwila jedna tylko ich dzieli. Ale wszystkie nizkie okienka przybrane były jednakowo w białe, proste firanki, i całe okryte zielenią i kwieciem. Czerwieniło się geranium, floksy, gwoździki — skromne ogrodowe kwiatki, które w tym surowym klimacie nie mogły rosnąć w gruncie, więc je w doniczkach troskliwie pielęgnowano.
Światło błysnęło w jednem oknie, potem się posuwało przez szereg pokojów, aż usłyszała nakoniec zgrzyt klucza w zamku, odsuwanie ciężkiej drewnianej zapory, skrzypnęły zawiasy — i Eliza znalazła się w małym, z desek zbitym przedsionku, drżąc zarazem z zimna i ze wzruszenia.
Staruszka o zwiędłej, koloru suchego piernika twarzy, lecz o błyszczących i ciekawie rozszerzonych źrenicach, jedną ręką przytrzymywała dużą ciepłą chustkę, która okrywała jej głowę i ramiona, drugą z lichtarzem w ręku podniosła wysoko, aby się lepiej nowoprzybyłej przyjrzeć mogła.
— Skąd to?... Do kogo?... — zapytała dość sucho. — Może źle trafiliście? A kogóż to wam widzieć trzeba? Pewno doktora Razowicza? — mówiła pośpiesznie, nie czekając odpowiedzi — bo do niego to zewsząd zjeżdżają się rozmaici ludzie.