Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Och! na te wyrazy głosu mi w piersiach nie stało — jak nieżywa, na ziemię upadłam. Zaraz też kogut zapiał — ołtarz, trup, szkielety, wszystko się czarnym dymem rozwiało — tylko czart został przy mnie, bo czart jeden dziennego światła się nie lęka, chociaż woli czarnej nocy ciemności. Kazał mi zły duch, żebym go odtąd zawsze przy spalonym dębie czekała.
Już słońce wysoko było na niebie, kiedy się rozstał ze mną. Zaczęłam biedz ku wsi: mały krzyżyk, co świecił na wieżyczce kościoła, boleśnie, jakby ostrzem żelaza, oczy moje raził. Odwróciłam się więc w przeciwną stronę i dopiero nad brzegiem rzeki zatrzymałam. Woda w rzece była czysta i błękitna, jak niebo w tym dniu pogodne; ścisnęło się moje serce, gdym patrzyła na jej cichą spokojność; może byłabym zapłakała — to tak miło zapłakać! — ale w tejże chwili głośne łkania zwróciły moją uwagę. O kilka kroków od siebie ujrzałam jakąś dziewczynę, schyloną nad ciałem topielca, którego woda do połowy na brzeg wyrzuciła, a do połowy w zioła rosnące nad brzegiem uwikłała.
Chociaż zapomniałam wielu innych rzeczy, pamięć litości została mi w duszy; pobiegłam do płaczącej dziewczyny.
— Idź precz, nie zbliżaj się do mnie — z największem oburzeniem zawołała. — Mój biedny brat, on z twojej przyczyny umarł, Maryino — bodajby cię wiecznie sumienie dręczyło! Mój biedny brat! — ty nie jesteś Maryi wybraną, nie jesteś Maryiną —