Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mszy służył, a dziecko ze strachem wskazało na mnie, mówiąc po cichu: »Waryatka« — a ksiądz przelękniony powtórzył nieco głośniej: »Waryatka« i śpiesznie odeszli obadwa — może chcieli pomocy wezwać. Nie wiem, ale tak się przestraszyłam, że zerwawszy się, zaczęłam uciekać, biedz jak strzała, i póty, póty biegłam, póki zmęczona, bez tchu nie upadłam w lesie pod spalonym od pioruna dębem
Och! wtedy zaprawdę byłam waryatką.
Noc nadeszła, a ja nie mogłam sobie przypomnieć, skąd przyszłam, gdzie iść było trzeba. Wtem spostrzegłam w powietrzu jakby zwolna płynący płomień; jasny był, jednakże nie rozpędzał ciemności. Bez myśli jakoś położyłam rękę na kwiatach grobowych i wizerunku Panny Maryi. Płomień zatrzymał się przy moim boku.
To on był. Jak i pierwszym razem, wziął na siebie postać młodzieńca, objął mnie ramieniem swojem, a na mojem gorącą oparł głowę. Nie odepchnęłam go tym razem. Sama nie wiedząc, co czynię, zaczęłam się bawić jego czarnymi włosami i cieszyłam się, jak dziecko, że za każdem ich dotknięciem ogniste promienie biegły pod mymi palcami. Jakiś czas milczeliśmy oboje, aż nakoniec on pierwszy się odezwał:
— Rzuć to, co masz na piersi — rzekł do mnie — to mnie w skronie rani.
Może z przeczucia wahałam się jeszcze — nie wykonałam rozkazu. Wtenczas czart zerwał mi z szyi czarny szkaplerz z białemi liliami, a ja naśladując jego poruszenie, cisnęłam daleko od siebie Najświętszej Panny wizerunek.