Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ale ojciec i matka kochający się od pierwszego niemal spotkania aż do śmierci, więc i cała ta gromadka także trzymająca się razem, pomocna sobie w ciężkich przejściach swoich, rozradowana zawsze powitaniem, roztęskniona oddaleniem, a tak długo, długo smutna po stratach!...
Była to gromadka wszelako. Inne żywe ilustracje, którym się przypatrzeć mogłam, gromadkami były także. W gromadce częściej jedno drugiego potrzebuje, częściej jedno drugiemu służyć musi i to wybornym dla niej cementem się staje. Z dwojgiem dzieci trudniejsza sprawa. Każde jest pół-jedynakiem w rodzinie, każde z kolei celem wszystkich starań i wszystkich zabiegów; każde przywyka odbierać, nie dawać. W obojgu też bezświadomie kiełkują egoistyczne popędy, nałogi, oczekiwania, bo starsi mają dość czasu, by i temu i temu zosobna wyłączną troskliwość poświęcić, by i to i tam to nieustanną opieką, wygodami i bezpieczeństwem otoczyć. Miłość braterska nie rozwija się w tych warunkach, dzieci nie uczą się wspierać, wyręczać, bronić jedno drugiego przed groźbą, karą lub zaczepką; owszem, często sobie zawadzają, często żądają od siebie tego, czego im rodzice i domownicy nie skąpią; żądają ustępstw, przyjemności, zadośćuczynienia wszelkiej prośbie, a z dalszym ciągiem czasu wszelkiemu wymaganiu.
My z Józiem pewnie też nie byliśmy lepszymi od innych; Józio był sprzęciwny, ja popędliwa i samowolna. Jeśli nas te wady nie zobojętniły wzajemnie w dalszych latach, zasługę tę jedynie matce przypisać należy. Ona tak jakoś we własnem sercu serca nasze zespoliła, żeśmy nigdy wśród najdrażliwszych okoliczności nawet rozłączyć ich nie mogli. Józio sam nieraz mawiał, że w czasie mojej choroby spostrzegł się i dowiedział o tem, że bar-