Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Józio zamiast odpowiedzieć, pobiegł do matki, radośnie wykrzykując:
— Jest, jest, mamo! znalazłem ją!
W jednej chwili usłyszałam wielki hałas przyśpieszonych kroków, pomięszanych głosów i nim zdążyłam się zastanowić, co to wszystko znaczyć miało, już mnie matka na ręku do swoich pokojów niosła, wuj Kazimierz Józia po ramieniu klepał, za uszy targał i przepysznego wyżła w podarunku mu obiecywał. Ciotka Rózia z Marcyną ściskały się i całowały; stukanie laski w pokoju ucichło, babunia do siebie wróciła. Kiedy różne objawy radości uspokoiły się trochę, gradem na mnie spadło mnóstwo zapytań. Przestraszyłam się znowu i zaczerwieniłam, jak sztetyńskie jabłuszko; wujowi pewno podejrzanem się to zdawało, bo mi palcem na nosie pogroził, chociaż się wcale nie groźnie uśmiechał; dopiero matka przywołała wszystkich do porządku.
— Najpierw chciałabym wiedzieć, moja Napolciu, skąd ci się wzięło dzisiaj bez zawołania i bez pozwolenia iść tak samej do pokoju babuni?
Taka szczera ciekawość tkwiła w akcencie pytającej, że mnie to odrazu do swobody i otwartości nastroiło; opowiedziałam wszystko od początku do końca: świetne nadzieje, okropne zawody, strachy, ucieczki, przystań ratunku i wytchnienia na strychu odkrytą.
Wuj śmiał się na całe gardło. Gdy skończyłam:
— Tekluniu — rzekł, zwracając się do mamy — czy byłabyś przypuściła nawet, gdy cię po raz pierwszy do kuchenki za samowolne obcięcie włosów prowadzono, czy byłabyś przypuściła, że twoja córka nie stamtąd, lecz tam właśnie uciekać będzie? Trzeba przyznać, że osobliwe wybrała sobie miejsce, prawdziwie miejsce smutnej pamięci dla nas wszystkich siedmiorga z kolei.