Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strasznie patrzył na mnie, jak gdyby w tejże chwili miał z ram swoich wyskoczyć i tą karabelą swoją głowę mi uciąć.
— Babuniu! — zawołałam drżącym i od wzbierającego płaczu niewyraźnym głosem — moja babuniu kochana, ja chciałam z kantorka niebieskiej ze srebrem materji, ja myślałam, że ją tam czarnoksiężnik gdzie schował — ale babuni już przy mnie nie było.
Odeszła do swego pokoju, a silnem drzwi zatrzaśnięciem spowiedź moją przygłuszyła.
Przez czas jakiś stałam, niby w posążek trwogi i rozpaczy zamieniona; zmrużyłam powieki, tem większy niepokój mnie ogarnął; pradziadek mógł rzucić na mnie pierwej nim spojrzę, ucieczka byłaby wtedy niepodobieństwem; prócz tego dziwna jakaś siła przykuwała wzrok mój do jego twarzy: widziałam, że gruba warga pod ogromnemi wąsami poruszać, że mięsiste nozdrza rozdymać się zaczynają, słyszałam nawet ich sapanie przyśpieszone, mrukliwe, do prychania rozdrażnionego kota podobne — alboż ja wiem? może tam rzeczywiście był kot gdzie w pobliżu, to pewna, że dłużej w towarzystwie pana starosty niepodobna mi było wytrzymać. Przykaz babki, obawa jej gniewu, posłuszeństwo dla starszych, wszystko na bok poszło. Bez krzyku, bez płaczu, z prawdziwą szaloną odwagą tchórzostwa opuściłam miejsce pokuty i cicho, powoli, z oczyma w obraz utkwionemi, zaczęłam ku drzwiom się przysuwać. Jak raz klamki dopadłam, tak jednym pędem nie oparłam się, aż w głębi ciemnej kuchenki, przy stosie złożonego tam drzewa. Czemu nie pobiegłam do matki? tego dziś nie wiem tak, jak i wówczas nie wiedziałam. Instynktem może przeczuwałam, że matka nie zechce lub nie potrafi przeciwko babce mnie bronić; przed babką zaś koniecznie skryć się było