Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z krzesłem i posadzką chwiać się zdawał pod memi nogami. Cóż ja bo mogłam odpowiedzieć na zapytanie babuni? Do ust mi się cisnęło, że chciałam niebieskiej ze srebrem materji, ale pierwej musiałabym przecież objaśnić, wytłumaczyć, a ja właśnie przed babunią z niczego wytłumaczyć się nie umiałam. Dziś mogę dodać, że byłoby to rzeczą zupełnie bezużyteczną. Babunia nie byłaby mi uwierzyła, a najpierw nie byłaby i zrozumiała. Zniecierpliwiona milczeniem, wzięła mnie tedy pod pachy, zsadziła na ziemię i raz jeszcze tupnąwszy nogą, krzyknęła:
— Przyznaj się!
Ten groźny wyraz, którego raz tylko w mojej obecności mama do Józia użyła, gdy tenże cisnął kamieniem, a trudno było rozsądzić, czy za psem goniącym syna pachciarzowego, czy za samym właśnie synem pachciarzowym od psa uciekającym, ten wyraz mówię doreszty wszelką przytomność mi odebrał. Przypomniałam sobie, że Józio powiedział wreszcie:
— Tak jest, mamo — a mama pytać go przestała, choć długą chwilę jeszcze potem wiodła z nim rozmowę.
Zdawało mi się, że równie tanim kosztem wybrnę z kłopotu, rzekłam więc prędko i śmiało:
— Tak jest, babuniu...
Lecz babunia wcale się moją odpowiedzią nie zadowolniła; nazwała mię upartą, niegodziwą dziewuchą i silnie schwyciwszy mą rękę, pociągnęła za sobą do stołowego pokoju.
— Stój mi tutaj — mówiła, pakując mię do kąta, przez wielki czarny kredens i ścianę utworzonego. — Stój, póki się nie namyślisz bez wykrętów żadnych powiedzieć mi, czego to chciałaś z mojego kantorka.
Naprzeciwko zaraz wisiał portret pradziadka i tak