Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czy najzwyczajniejszem zdarzeniem. Ślub się odbył bez świadków prawie; czas był roboczy, godzina zwykle najżwawszą pracą zajęta, więc i przez otwarte drzwi kościoła ledwo parę dziadów, kilka bab i trochę dzieci się zebrało.
Wszystko to na mnie przykre wrażenie robiło, wszystko jak zła wróżba wyglądało, a przecież, Bogu dziękować, państwu mecenasostwu dobrze się powodzi i szczęśliwie z sobą żyją; prawda, że dzieci nie mają, lecz kto tam zgadnie, czy mu dzieci na pociechę, czy na zmartwienie się rodzą; najmądrzej w żadne wróżby nie wierzyć. Gdyśmy do dworu ze ślubu wrócili, zastaliśmy już koczyk pana Dobrzyckiego zaprzężony, upakowany i do ruszenia w drogę gotowy. Nowożeńcy weszli do pokoju, żeby ostatnie rodzicom złożyć pożegnanie. Najpierw oboje do nóg matce się rzucili, dziękując i przepraszając.
— Mamo — rzekła Joasia poraz pierwszy w tych zajściach drżącym i wzruszonym głosem — niech mi mama przebaczy, że jej zastąpić nie potrafiłam... — imię Benisi, stłumione łkaniem głębokiem, ust jej nie mogło przestąpić, ale matka je odgadła. Na chwilę rozrzewnienie jakieś odbiło się w rysach jej twarzy, łza w oku błysnęła, przytuliła klęczącą Joasię do serca, pocałowała ją w czoło i nagle zerwała się, pobiegła do kantorka, wyciągnęła zeń jakieś spore aksamitne pudełeczko.
— Na! weź, — rzekła, zmuszając się niejako do zwykłej swojej szorstkości — weź, to ci się z prawa należy.
W pudełeczku były kolczyki, naszyjnik i branzoletki, które sama w dzień ślubu od pana Jana dostała.
Chcieli potem państwo młodzi równie uroczyście z ojcem się pożegnać, ale pan Jan czuł chyba, że jakoś dziwnie będzie wyglądał przed dwojgiem do nóg jego schylających się, wyższych wzrostem i poważniejszych