Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w Warszawie wypytywać, aż nakoniec ukazał się służący z kawą na tacy, a za nim taż sama, intrygująca starościca postać, z cukiernicą w ręku.
Pani chorążyna zerwała się jakoś żwawo i coś pocichu mówić do niej zaczęła.
— Już ja widzę, że w niczem jejmości dobrodziejce nie dogodzę, — odezwała się głośno przybrana w bardzo lichą sukienkę z fartuszkiem, pana Jana królewna. Głosik był trochę ostry, lecz nierażący, zwłaszcza, że choć z mocno zaciętych i wąskich, ale ze świeżych i czysto purpurowych usteczek się wydobył. — Jejmość dobrodziejka zawsze mnie łaje, kiedy cukier w obce ręce powierzam, skądże mogłam wiedzieć, że na dziś inne prawo?
— No, no, niech acanna nie rezonuje, tylko wraca do swojej roboty; kilku łutów w cukierniczce pilnuje, a całe funty na łasce kucharza zostawia!
— Jest-ci przy nich Karolka, to im się nic złego nie stanie.
— Karolka właśnie w kuchni siedzieć nie powinna; proszę mi ją tu natychmiast odesłać.
— Odeślę ją z wielką przyjemnością, jeśli mnie posłucha. A może i Walusia także? Bo jak połowę konfitur wykosztują, to jejmość dobrodziejka znowu na mnie winę złoży.
— Ej ty!... — krzyknęła chorążyna z ledwo powstrzymanym gestem czynnego gniewu. I miała pewnie jakiś dosadny wyraz na końcu języka, lecz przypomniawszy sobie obecność gościa, zniżonym tonem dodała jedynie: — Ty gadzino! ruszaj mi stąd zaraz!
— Serdeńko moje! uspokój się, nic tak przecie złego nie zrobiła — wdał się najniefortunniej w to zajście pan chorąży.