Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niepokojona pani Różańska i wybiegłszy z pokoju, nietylko po księdza, ale i po Jasia na dwie strony wyprawiła posłańców. Za powrotem zbliżyła się na palcach do łóżka; chora miała oczy przymknięte, oddech krótki lecz równy. Zdawało się, że usnęła i że ją sam sen pokrzepi. Cichość głęboka już od pół godziny trwała może, gdy się dał słyszeć odgłos dzwonka. Drzemiąca nagle oczy szeroko rozwarła.
— Czy to ksiądz idzie do jegomości? — przerywanym głosem pytała.
— Nie, to pani chciałaś się z nim widzieć — przypomniała jej Różańska. Ślad przelęknienia zniknął z jej twarzy.
— Mam go prosić... — zaczęła mówić, lecz w tejże chwili ksiądz wszedł do pokoju i skinąwszy na panią Różańską, zaczął jej się o stan chorej wypytywać. — Mam go prosić — powtarzała ona tymczasem — mam go prosić... — lecz znać trudno jej było rozpierzchające się myśli pozbierać. Ksiądz stanął przy niej, przemówił coś o nadziei wyzdrowienia, o łasce Sakramentu, który nietylko duszę, ale i ciało uleczyć może, wszystko to przecież żadnego nie robiło na niej wrażenia. Ciągle się biedziła z ujęciem w słowa tej prośby, co jej oddawna chyba na sercu leżeć musiała, aż nareszcie z wielkiem sił fizycznych i umysłowych natężeniem skupiła potrzebne jej wyrazy i bardzo przytomnie popatrzywszy na księdza proboszcza:
— Proszę księdza — dość głośno rzekła — nie przy nim... tam, gdzie moje biedne córeczki, cztery córeczki — szepnęła ciszej; głębokie westchnienie pierś jej wzniosło, głowa ku przodowi opadła i ksiądz już nie potrzebował odpowiadać.
Koło północy Jaś wrócił do domu; z ustnego orędzia