Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

całe gardło krzyczeć zaczęła. Stara towarzyszka napróżno głowę jej przytulała sobie do piersi, napróżno tłustemi rękoma usta jej zatykała; głos musiał chyba po całym domu się rozchodzić, bo niedługo wrócił starosta nie z cukierkami wcale, tylko z groźnym marsem na czole. Tupnął nogą, rózgą pogroził; dzieweczka z wielkiego strachu oniemiała, później wprawdzie przyszły cukierki i ciastka, wniesiono kawę i owoce, ale już nic jej nie smakowało. Długo w noc nad tem przemyśliwała jedynie, jakim sposobem z więzienia wydostaćby się mogła. Rzecz była trudna, sama to widziała, a jednak nie traciła nadziei! Zdawało jej się, że nazajutrz, kiedy bez krzyków i hałasów bardzo pięknie, bardzo serdecznie tego pana poprosi, by jej do domu wrócić pozwolił, to on pozwoli niezawodnie.
— A jeśli nie pozwoli?
— To napiszę ze skargą do opiekuna.
— A jeśli pisać nie dadzą?
— To ucieknę.
— Jak? gdzie? którędy?
Nie miała o tem żadnego pojęcia, ale miała w duszy silne postanowienie. Nazajutrz starosta nie ukazał się wcale. Wyjechał w odwiedziny do znajomych, żeby zmylić pozory i żeby przypadkiem znajomi do niego w tak źle dobraną porę nie zjechali. Krzyki i płacze nie były zaiste żadną osobliwością na dworze mielinieckim za jego rządów, lecz jeśli pogłoska o zniknięciu panny Dzimińskiej się rozeszła, mogły zwrócić na siebie uwagę. W zastępstwie starosty, wierny sługa i godny takiego pana zausznik, nawiedzał uwięzione. Słusznie przysłowie mówi, że potrzeba jest matką wynalazków. Dosia wynalazła jakiś sposób, by służący, odchodząc wieczorem, klucz dwa razy obrócił, a jednak drzwi nie zamknął. W tej klitce,