Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kapitan się zamyślił.
— Chorobliwe usposobienie — rzekł wreszcie — trzeba czasowi zostawić; przymus niekiedy bywa szkodliwy. Jak z latami sił nabierze, dziecinna lękliwość sama przez się ustąpi. Teraz głównie o nauce myśleć trzeba; w domu nie pójdzie to ani łatwo, ani z karnością i ładem, trzeba go w inne przenieść otoczenie; nowy tryb życia, nowe twarze więcej mu zaimponują.
— Ależ to niepodobna — zawołała matka. — Najpierw nie mam na to funduszu, potem nigdybym dziecka mego w obce ręce nie oddała, a potem jeszcze...
— Pani majorowo! bez funduszu się obejdzie, i bez obcych ludzi także. Kiedy przyszedłem dla porozumienia się w tym względzie, to widać, że już miałem plan gotowy; nieświetny wprawdzie, ale zawsze lepszy od tego, któryby się pod okiem — daruj mi pani — pod okiem znękanej i trochę słabej matki wykonywał. Oto poprostu, daj nam go pani na lat parę.
— Jakto, wam, do szkoły aplikacyjnej? — matka zrozumieć tego nie mogła. Kapitan głośno się rozśmiał.
— Otóż to, kiedy myśl jaka wyobraźnię kobiecą uderzy. Pani raz się już kadetami i szkołą aplikacyjną przestraszyłaś i ciągle cię ta zmora dręczy. A cóżby robił taki malec ośmioletni w naszej szkole aplikacyjnej? Ja mówię o sobie i o żonie mojej. Sam będę go uczył matematyki, historji, geografji, gramatyki języka polskiego, a może się coś i z klasztornej łaciny przypomni. Żona będzie mu dawała lekcje francuskiego języka i rysunków, a gdyby go zanadto pieściła, to ją wnet do porządku przywołam.
— Nie mogę... — zaczęła matka. Pan kapitan skończyć jej nie pozwolił.
— Pani majorowa — mówił dalej, jak gdyby żadnej