Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odpowiedzieć, zdobyłam się wreszcie na jakie takie sprawozdanie.
— Wyprowadził mnie z gabinetu i drzwi na klucz zamknął.
— Kto, Oleś? — pani Glinicka naturalnie syna swego Olesiem, nie studentem nazywała.
— Tak jest, pan student — odrzekłam.
— A widzisz, moje dziecko, ja ci zawsze mówiłam, żeby mu nie przeszkadzać; on się uczy, on się bardzo lubi uczyć. I pocóżeś tam chodziła?
— Bo mi dał tę pomarańczę.
— Tembardziej nie trzeba było przykrości mu robić.
— Chciałam mu podziękować, uściskałam go, a on mnie za drzwi wypchnął.
— No, to inna rzecz, to już wina Olesia, że się na twojej dobrej intencji nie poznał. Dzisiaj dajmy mu pokój, niech się uczy, zobaczysz, jutro wyłaję go, będzie musiał cię przeprosić.
Zapewne pani Glinicka nie wyłajała Olesia, niemniej przeto Oleś mnie przeprosił i w rękę pocałował. Twarz jego, dość pochmurna zwykle, łaskawie nawet uśmiechnąć się raczyła. Ja wszelako miałam już tyle rozumu, aby wiedzieć, że ze mnie żartuje.
Przyszedł dzień wreszcie, w którym matka, zdrowsza i silniejsza, widzieć nas zapragnęła. Podobno, że jej było trzeba dość długiego przygotowania na tę chwilę. Z początku kazała tak drzwi uchylać, żeby ją głosy nasze dochodziły, potem zdaleka patrzyła, jak się jedno lub drugie w otwartej dla jej oka przestrzeni mignęło, a jednak pomimo tego stopniowania wrażeń, gdy nas wuj Kazimierz do niej wprowadził, tak spazmatycznie płakać zaczęła, że dopiero musiał jej brat pogrozić, iż nas wyprowadzi, aby uspokoiła się trochę.