Strona:Narcyza Żmichowska - Biała róża.pdf/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śmieje?“ — i tak ciągle dzień po dniu, od rana do wieczora.
— Przynajmniej konceptów pana Djonizego nie chciej kłaść na mój rachunek.
— No, pani jakoś częściej powie: „Morysiu“, lecz cóż stąd? „Morysiu, idź mi po to; Morysiu, przynieś mi tamto; Morysiu, zagraj; Morysiu, dobierz mi włóczki“... — zresztą nie wiem o łaskawszem słowie.
— A przecież mam je zawsze dla Morysia na ustach i myśli; możeby się tobie zbyt łaskawem nie zdawało, ale on powinien je właśnie za wielki dowód przyjaźni uważać z mej strony.
— Ciekawam bardzo, jakie też to jest słowo?
— Słowo dobrej rady.
Salusia okropnie wstrętną zrobiła minkę.
— Przeczuwałam — mówiła dalej, uśmiechając się, Augusta — nawet zapowiedziałam z góry, że się to pannie Salomei podobać nie będzie, a jednak życzę jej najpierw, żeby w potrzebie zawsze takie słowo znalazła, powtóre, żeby znalazłszy, nie lekceważyła go sobie.
— Oh! mój Boże, nie tak ci trudno o dobre rady między ludźmi; kogo zapytać, to bez namysłu ze swojemi występuje; ale co też pani na przykład panu Maurycemu radzi?
— Żeby do Włoch pojechał i sławnym malarzem został.
W oczach Salusi nagle fajerwerkowy młynek zaiskrzył a brwi jej drgnęły mocno, jakgdyby komar uciął ją w sam środek czoła. Nie zważała na to inną myślą roztargniona Augusta; lecz Urszula, która się ciągle z wielką lubością przypatrywała Salusi, dostrzegła owej przelotnej zmiany na jej twarzy. Była to szybka błyskawica jedynie, za chwilę znów oblicze wypogodniało, białe