Przejdź do zawartości

Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/088

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Był blady, jak ściana: nasi gonili go, przyłapawszy na zdradzie. Błagał o ratunek, prosił o schronisko.
Gdy słabo odmawiałem, czyniąc wyrzuty, Władek podniecony do najwyższego stopnia widokiem zdrajcy, porwał za strzelbę i wypalił. Gdy kula chybiła, strzelił powtórnie. Zbigniew zachwiał się, coś zabełkotał i chwytając się za serce, runął martwy...
Stało się nagle, niespodzianie, w mgnieniu oka. Nie mogłem przeszkodzić bratobójstwu... Lecz należało zatrzeć ślady; musiałem ocalić zabójcę. Tej samej nocy wspólnie pogrzebaliśmy w lesie zwłoki, zmyli krew na podłodze. Władkowi pozostała tylko natychmiastowa ucieczka. Przed świtem zmieniwszy odzież, opuścił niepostrzeżenie dom. Nikt go odtąd nie widział, nikt o nim nie słyszał: przepadł bez wieści. Może zginął... Gwałtowny był i prawy...

— — — — — — — — — — — —


Głos Żręckiego załamał się. Opuścił nizko głowę ku piersi i siedział w ponurem zamyśleniu. Nie śmiałem go przerywać, chociaż pytania tłumem cisnęły mi się na usta. Lecz on snać chciał tylko odpocząć na chwilę i skupić myśli. Po jakimś czasie, podniósłszy wzrok ku zasłonie, tak kończył przerwane zwierzenia:
— Zostałem tedy sam w tym pustym domu, sam z mą straszliwą tajemnicą. Nie śmiałem wychodzić pomiędzy ludzi, lękając się wszelkich wyjaśnień, któreby mogły zdradzić mego syna. Zresztą nieszczęście odstręczyło mi bliźnich; unikać ich począłem zrażony gwarem obojętnego mi życia. Skazany byłem na sa-