Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wpadłem z powrotem przez wyłom. Napróżno. Pokój był pusty. Pod sufitem wahały się pajęczyny, ze ścian ściekały zimne łzy wilgoci...
Nagle zabrzmiał głos ochrypły, świszczący, chropawy...
— Co to?! Co to?!
Wtem zoryentowałem się: był to mój śmiech.