Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
CIEŃ.

Był to czas, kiedy w zawiłym błędniku zdarzeń, który zowią życiem, zacząłem zdobywać przeglądające z półmroku oryentacye, gdy zaczepiwszy wątek kłębka o pierwszy wyraźniej rysujący się gzems, snuć go jąłem za sobą w pochodzie ku świetlniom.
Planowałem pracę na szerszą skalę, która miała objąć we formie rozprawy wyniki mych dotychczasowych dociekań nad istotą bytu i tajemnicą jego przejawów.
W wędrówce podjętej już dawno, kontynuowanej w tym czasie bez śladu znużenia, z żarem chwil wymarszu miał to być niejako pierwszy etap. Okryty pyłem gościńców pielgrzym przystanąłem na małą godzinę w przydrożnej gospodzie, by rzucić krótkie spojrzenie na przestrzeń przebytą, zakląć w zwarty znak, wyniki przeżyć i zaczerpnąwszy tchu we falującą pierś, ruszyć na dalsze przewiady.
Pisałem „O symbolach w przyrodzie”. Tytuł na pierwszy rzut oka nieco za ciasny ze względu na zakres pracy. Właściwie chodziło o symbolikę ukrytą nie tylko w samej przyrodzie organicznej, ale też kreślącą swe tajemne ruchy w t. zw. świecie martwym, w przedmiotach, niemniej w sferze wyższej: w zdarzeniach i wypadkach. Symbolizm rozciągnięty w ten sposób na wszelkie zjawiska życiowe sprowadzał je