Strona:Na Sobór Watykański.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swoich czasów. Albowiem i Słowo Boga, którego Majestat nad gwiazdami, jeśli je z głupoty czy niedbalstwa przybierze w ziemskie łachmany, będzie zatrzymane na progu złoconych odrzwi świata.
I doróść musi Kościół — podkreślam to — do wysokości zrozumienia metod swoich czasów, metod, któremi się te czasy lubią posługiwać przy nauczaniu samych siebie.
„Onego czasu“, gdy powstawała wiara, mniej było ludzi, mniej środowisk ludzkich, mniej słów — i więcej ważyło słowo. Słuchano go chciwie, na rynkach, ulicach, po drogach. Zrzeszano się szeroko, by słuchać kazań, Z rąk do rąk, jak skarb prawdziwy, podawano listy do całych gmin pisane przez Apostołów. Dziś jakże się metody zmieniły! Nastała gęstwa ludzi, gęstwa zawrotna słów, gęstwa pism i druków. Ulice każdego większego miasta pełne różnokolorowych ogłoszeń, odezw, manifestów. Sprzykszyło się ludziom, pisane czy mówione, słowo, zwłaszcza o ile nosi na sobie cechę „kazania“. Przyjacielska, poufna wymiana myśli i zdań w dobranem gronie; odczyt na temat, z dyskusją połączony; prosty, bez żadnego przystrajania się w majestatyczne „togi“, byle przyzwoity strój u prelegenta, wykwintnie natomiast umeblowana głowa — oto, co stanowi przedmiot upodobania naszych, zarażonych dwudziestowiekową kulturą czasów. Jeszcze w XVI wieku można było „prawić“ po trzy godziny kazania bez obawy znużenia słuchaczy,