Strona:Na Sobór Watykański.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ści świat pilnie zważa, czy nie będzie mógł kiedy pod adresem wołajacego zawołać: „Lekarzu, ulecz siebie samego!“
Głosy takie odzywały się stale. Z biegiem wieków wytykano następcom Piotrowym przeróżne winy. Raz nepotyzm, kiedyindziej rozpolitykowanie, to znów zeświecczenie wogóle. Owszem, całemu szeregowi papieży ciskano wprost w oczy niemal winę osobistego zaparcia się Chrystusa i niemoralność. Nic dziwnego. Skoro pierwszy papież musiał otrzymać z ust samego Zbawiciela rozgrzeszenie nad wodą Tyberjady, mogło się to samo lub coś podobnego przydarzyć także jego następcom. Z grzesznych ludzi wyszli, w otoczeniu swem mieli pełno błędów, mogli zgrzeszyć, mogli zbłądzić. Chodziłoby tylko o to, czy swój błąd i grzech uznali... Zresztą co do papieży ostatniego stulecia to w kwestji zarzutów osobistych ich win i błędów, nawet najsurowsi krytycy naogół milkną. Owszem, nad trumną np. Benedykta XV wypowiada się taki sąd: „Umarł, opłakiwany przez Rzym, żałowany przez cały świat, czczony przez ludzkość całą (Revue des deux mondes z 1. II 1922) i w Carogrodzie stawia mu się za życia pomnik. W Polsce pewna skrajna partja ludowa wynalazła w nim zaledwie jedną winę, że 700 tys. lirów, umierając, zapisał testamentem swemu bratu, „bogatemu magnatowi“, zamiast je przeznaczyć na dobre cele, na ubogich, sieroty... (Przyjaciel ludu). Ale to sprawa — każdy widzi — familijna. Mógł mieć