Strona:Na Sobór Watykański.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Moje dziecko — mówiła — mój najdroższy synu, czy ty mnie kochasz?
Tak, mamo. Bardzo, bardzo cię kocham, jak nikogo na świecie.
Czybyś zawarł bliższe stosunki z ludźmi, którzyby znieważyli ci matkę?
Nie, mamo, nigdy.
Otóż widzisz. Ja jestem znieważona przez księży, jako kobieta. Przymusowy celibat poniża nas, odpycha od ołtarza. Ma nas za istoty, niegodne praw człowieka. Jesteśmy wypoliczkowane przez Kościół i w pokorze ducha znosimy. Ale jabym chyba umarła, gdybym pomyślała, że mój syn, moje dziecko wstąpił w te same szeregi. Ołtarz jest świętością, ale... Ja nie znam ciebie, jaki ty będziesz w trzydziestym roku życia. Gdy ci mnie zabraknie, czy nie zatęsknisz za sercem równej mi kobiety-żony? A nie wolno ci będzie podać jej ręki. Ty będziesz niewolnikiem. I może znieważyłbyś ołtarz...
Nie, moje dziecko. Chyba po moim trupie pójdziesz do swej niewoli, w kajdany celibatu, głupie i złe.
Nie można się dziwić, że po takiej rozmowie syn napisał do prałata: „Wstępuję do seminarjum. Zgoda. Ale pod warunkiem. Chcę mieć żonę.“
Tak odpisuje coraz więcej młodych i stąd seminarja świecą pustkami, pustoszeją parafje. A hierarchja się dziwi i zachodzi w głowę, jak łowić w sidła celibatu niedoświadczone dzieci?