Strona:Na Sobór Watykański.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tej twardej mowy, która pogrążonych w ciele ludzi przerabia w Aniołów.
Przybył na parafję, przemawia z ambony, spowiada. Młody, czasem ładny „księżyk“, niekiedy wprost śliczny, zyskuje sympatję, zaufanie licznych i ślicznych również penitentek, tak samo jak on młodych. One zwierzają przed nim najgłębsze tajniki swych dusz dziewczęcych, kobiecych — „wszystko wyznać przecież trzeba“ — on je naucza w konfesjonale. Mają trudności — naucza poza konfesjonałem. Wdzięczne poproszą do swego domu na herbatkę, na podwieczorek. Pójdzie raz, drugi, dziesiąty. Staje się wkrótce częstym, potem stałym, zawsze mile widzianym gościem. Z pośród wielu domów upatrzył sobie jeden, najbardziej zacny, najgłębiej religijny. Tam bywa najczęściej. Przykuwa do siebie jego specjalną uwagę dusza córki państwa domu. Radby, żeby może została zakonnicą, a jeśli ma wyjść za mąż, to żeby ją przygotować jak najlepiej do przyszłej roli żony i matki — gorliwej katoliczki. Nawet nie spostrzegł, jak on, mający nauczać „wszystkie narody“, naucza „ją“ zazwyczaj, jak czar jej kobiecości, ubrany w aureolę religji i serca czystego, przykuwa go do siebie coraz potężniej. „Ona“ również może nie wiedzieć o prawie natury, na mocy którego każda kobieta lubi się przymilić, umie się podobać niewinnie — jest urodzoną kokietką. We wspólnych rozmowach odnajdują w swych duszach pokrewne tony, harmonijnie nastrojone na jedną pieśń: