Strona:Moi znajomi.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łożyła i chwyciwszy sagan przez grubą ścierkę, poszła do miśnika odcedzić kartofle.
Z za węgła tymczasem słychać było wskróś wichru ciężkie, bolesne zawodzenie Maryśki, a nieco dalej zbliżającą się do wsi kapelę.
Mały Jantoś, którego matka wybiegając pchnęła, jak siadł raptem na środku izby, tak i siedział becząc.
Nie minęło jednak trzy pacierze, kiedy Maryśka napowrót do kuchni, cała w ogniu, wpadła. Zęby miała ścięte, mokre włosy lepły jej do skroni, ręce dygotały jak w febrze, piersi wznosiły się i opadały ciężko.
Nie płakała jednak, ale wpadłszy jak burza, drzwiami za sobą huknęła tak, aż wszystkie łyżki w łyżniku i szyby w oknach szczękły, a chwyciwszy sagan z rąk Ulinie, soli do kartofli wsypała, wstrząsła niemi z wielkiej mocy i z całej siły pałką je tłuc zaczęła. Tłukła i tłukła, na maść je utłukła, a jeszcze nie przestawała; kiedy zaś się obróciła do światła, zdawało się, że jej iskry z oczu szły, jako więc tej złej wilczycy, ruszonej w gnieździe.
Skończywszy z jednym saganem, chwyciła drugi i do miśnika, oparłszy go o łono, niosła. Nagle postawiła go w pośrodku drogi na ziemi, skoczyła do stołu i z owych naznaczonych bo-