Strona:Moi znajomi.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdaniem Srokacza, który jedynakiem u matki wdowy był i sześć morgów gruntu, teraz w dzierżawę oddanych dziedziczył, prześcigały się w robocie, śpiewaniu i żartach. Podwórze było tak blizko, że wszystko to można było widzieć i słyszeć przez otwarte okna jadalni.
Przy stole nie mniej było gwarnie i wesoło. Panowie wrócili właśnie z polowania, każdy więc z nich miał w pogotowiu jakąś nadzwyczajną historyę o swojem bezprzykładnem nieszczęściu, albo powodzeniu. Dwa piękne wyżły kręciły się koło stołu, kładąc swe lśniące łby na kolana myśliwych i patrząc na ich twarze swemi rozumnemi oczami.
Właśnie się był rozognił spór o dobroć użytej do dzisiejszych popisów broni. Dziwna rzecz... Nie interesował on mnie w najmniejszej mierze, a jednak z zupełną dokładnością odbił się w mojej pamięci.
— Jak Matkę Boską ukrzyżowaną kocham! — wołał gruby szlachcic, który na punkcie zaklęć miał różne swoje oryginalności — jak Matkę Boską ukrzyżowaną kocham, tak fuzyjka pana Michała nicpotem! Na oko cacko, ani słowa, buzi dać, ale do ręki...
Tu ścisnął ramiona, wysunął z pomiędzy nich głowę, wydął dolną wargę i tuż pod pachami