Strona:Moi znajomi.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ganie żerujących gęsi i echa nawoływań pastuszych.
Wszystkie te odgłosy, przeciągłe i urwane, silne i echowe, roztapiały się w jednostajnym, miarowo wzbierającym i opadającym huku i zgrzycie puszczonej w ruch młockarni, na której odkrytym kieracie siedział Józik Srokacz, gwiżdżąc wesołym, ptasim niemal głosem.
Mimo dnia ciepłego, odziany był w kożuch, bo jak go od rana za chłodu włożył, tak mu się już potem i zrzucać nie chciało. Luzem go wszakże puścił, rzemień na nim rozpiąwszy i czapkę z daszkiem ze spotniałego czoła w tył, na gęstwinę ciemnych włosów zsunął. Z batem tylko, na cztery konie w lejc wyszykowanym, rady sobie jakoś dać nie mógł i raz wraz go plątał, stosują długość sznurka do zaprzężonych po parze u długich dyszlów szkapiąt, którym słomiane okulary porobił, że nienawykłe były w kieracie chodzić. Uszykował nareszcie bat i potrzaskując nim z lekka, przerywał sobie od czasu do czasu gwizdanie już po to, aby jakąś przypomnianą zwrotkę zaśpiewać, już aby na ociągające się konie krzyknąć: Wio maluśkie!... wiśta! wio!...
Z otwartej na ściężaj stodoły buchał gwar zmieszanych głosów. Dziewczęta podniecane gwi-