Strona:Moi znajomi.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mówiła to z jakąś bolesną dumą, trzęsąc głową siwą.
Obecni wzdychali. Zakonnica odmawiała głośno Pater noster, zasunąwszy ręce głęboko w rękawy.
— No! włożyła pani, czy nie włożyła? — ofuknął posługacz, i nie czekając odpowiedzi, trupa na ręce ślepej puścił.
— Oh! oh!... — jęknęła nagle i pochyliła się cała nad trumną. — Oh! oh!... Weź mnie, Józef, do domu! Do wiecznego domu...
Siwa jej głowa mocno trząść się zaczęła, a łzy ciężkie, grube padały na piersi syna. Chwilę trwała cisza, wśród której słychać było szlochanie kobiet. Dzieci patrzyły wystraszone, zakonnica zaczynała Ave.
Nagle wyprostowała się ślepa.
— Kazia! — przemówiła znów dawnym swoim twardym głosem — a dajno dzieci! Niech pożegnają ojca.
Dziewczynka dźwignęła z wysiłkiem młodszego do wysokości trumny.
— Pocałuj, Maniuś ojca w rękę — rzekła dysząc ciężko. — Ale malec z przestrachem odwrócił twarzyczkę od wnętrza trumny.
— Dalej! Pocałuj, kiedy mówię — nalegała trzymająca go w powietrzu siostra.