Strona:Moi znajomi.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A córka, najstarsza córka.
— A matkę mają?
— Gdzie zaś tam mają! Jeszcze w jesieni tu u nas umarła.
— To i na co mu się, Dobrodziuniu, zmarło? — pytała praczka.
— A Bóg go tam wie, moja pani. Na suchoty, czy co. Kaszlał, kaszlał, aż i umarł.
— Czy to profesyant? — przemówił jegomość z podniesionym kołnierzem, skubiąc żółtą bródkę.
— Jaki on tam profesyant! — wzruszając ramionami odrzekła zakonnica. — Posłaniec był, nie żaden profesyant.
— No, dzieci, już? — spytała, zwracając się do klęczących.
Dziewczynka i teraz jeszcze braci za ręce trzymała, wlepiwszy w trumnę oczy, z których padały wielkie jasne łzy na jej szarą, zniszczoną sukienczynę.
Sieroty zerwały się jak na komendę.
— To już czekać niema co — mówiła dalej zakonnica. — Kiedy babka nie przyszła, to widać już nie przyjdzie. Dalej, bierzcie!
Rozkaz odnosił się do posługaczy, którzy po obu bokach trumny stanąwszy, sięgnęli po nią.
Wtem ode drzwi dał się słyszeć stukot kija,