Strona:Moi znajomi.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Najstarsza, dziesięcioletnia może dziewczynka w szarej, zniszczonej sukienczynie, w płaskim opasanym czarną wstążką kapeluszu i mocno przydeptanych trzewikach, trzymała za ręce dwóch chłopców, z których młodszy, z pięć lat może liczący, ledwo nadążał za nią, kołysząc się na swoich koszlawych nożętach. Obaj chłopcy trzymali łyczkowe kapelusze w ręku, włosy mieli jak szczotki do góry stojące, a na szyjach wielkie czarne kryzy, które żałobnie odbijały od połatanych kolorowych kurtek i spodeńków. Szli mocno stukając płytkiemi trzewikami, obutemi na bose ogorzałe nogi.
— A chodźcie no prędzej! — kiwnęła na nich stojąca przed trumną zakonnica. — Czemuż to tak późno? A babka gdzie?
I nie czekając odpowiedzi, pociągnęła dziewczynkę za rękaw.
— Uklęknijcie tu i zmówcie pacierz. Trzy Ojcze nasz, trzy Zdrowaś i trzy razy Wieczny odpoczynek. Tylko prędko!
Chłopcy patrzyli na zakonnicę wystraszonym wzrokiem: na śniadą twarz dziewczynki wybił gwałtowny rumieniec, usta jej się zatrzęsły, a oczy napełniły łzami.
— Czy to córka? — spytała znów półgłosem stróżka.