Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/627

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Angelika tłumiła gniew, pilnowała oczami Filipa. Strach ją obleciał, czy obłąkany Filip, niewątpliwie w stanie chorobliwym, także się od niej nie odwróci. Wszystko było możliwe. Był bałwanem? Czy też ze strachu uciekł w bałwaństwo?
— Pan go kupił? — zapytała ustawiając się tak, aby mieć Filipa na oku, bo za jej plecami zaczęły się toczyć rozmowy prawie wesołe i przyłączyło się do nich już kilku. Ton rozmowy wydał jej się szyderczy. Słyszała głos Filipa, który plótł coś i nadrabiał miną.
— Jest naszym człowiekiem — odpowiedział Maksymilian. — Ma zobowiązania. Wypełni albo nie wypełni. Jak szef pozwoli.
— Pozwala pan? — zapytał Filip i stanął przed szefem.
Szef przez chwilę milczał, podniósł się ciężko, Filip podszedł jeszcze bliżej, z uśmiechem pełnym naiwnej ufności, szef uderzył go błyskawicznie w twarz, z jednej i w odwrocie dłoni z drugiej strony. Głowa jak piłeczka poleciałaby precz, gdyby nie to drugie uderzenie, jakże fizycznie zbawienne. — No, idź — powiedział dobrotliwie — jesteś wolny.
Na twarzy szefa ukazał się uśmiech. Nie śmiał się nigdy. Uśmiech był dziwny, nie mógł oznaczać niczego złego. Cios dopiero docierał do świadomości Filipa.
Gdy oprzytomniał, twarzy szefa nie było już przed nim. Nie było nikogo. Angelika wyprowadzała go przez drzwi lokalu. Może jej się wydawało, lecz kelner kłaniał się w głębi. Po rękach Angeliki spadały krople krwi z ponownie rozbitej twarzy Filipa.
Nie chciała na nią spojrzeć. Trzymała go mocno pod ramię, szedł jak ślepiec, padał deszcz. Zapomniała parasolki, nie można było wracać.
— Angeliko — wyjąkał dotykając palcami swej twarzy — to wszystko było straszne.
— Nie było to najpiękniejsze — wcale go nie pocieszyła. — Wytrzyj twarz. — Ale zaraz znów wzięła go pod rękę, bo się zachwiał.
Przeszli tak kilkaset metrów w ciemności.
— Słuchaj — powiedziała — musimy się gdzieś podziać. Ja także straciłam dom.
— Tak, tak — przystanął — jest to racja — i uściskał ją z całej siły przy jakimś mokrym pniu drzewa, na który trafiły jej plecy.