Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/625

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz już go zabrała, wychodziła, w ręce trzymała zdjętą złotą bransoletę.
— Ale dlaczego ty płaczesz? — zapytał, biorąc ją pod rękę. — Jeżeli ty...
— Nigdy nie będę płakała — powiedziała. — Skłamać mogę tylko jeden raz, jedyny. Czy godzisz się na to?
— Na wszystko się godzę. Uważasz mnie za bałwana, a ja nie jestem. Nie jestem bałwanem.
Roześmiała się, najpierw posępnie. W następnym uśmiechu, który podbił pierwszy, rozstąpiła się jej twarz, rozjaśniła w nagłej zmianie i szerokości. Uczciwość w tym była taka, jak uczciwe jest dziecko. Między płaczem i śmiechem, przekorą a rzuceniem się w objęcia.
W pierwszej sali było ciemnawo, gwarno jakby nigdy nic, nikt prawie nie spojrzał na wchodzących. Leżały torby podróżne, rzucone w jedno miejsce. Przy stolikach siedzieli spokojni ludzie, szef nie w tym miejscu, co zawsze. Nie znając od razu wyczuła go Angelika. Ktoś na nią spojrzał od stóp do głów, odwróciły się inne głowy. Gdy podeszła do szefa, poruszyli się wszyscy. Sekundę przedtem Filip zawahał się jakby chciał usiąść przy najbliższym stoliku, i nagle się cofnął.
— Pan jest kierownikiem? — zapytała Angelika trzymając bransoletę w ręce. — Mam do pana krótką prośbę.
Szef nie wstał, ale uprzejmie podniósł głowę.
— Mam prośbę do pana — wyciągnęła rękę. Wstał i podał rękę. — Panowie się spieszą, więc krótko, jeśli pan pozwoli — popatrzyła na niego, trzymając głowę prosto. — Ten człowiek jest chory — powiedziała dość głośno. Słyszeli wszyscy. — Jest to choroba, o której ja tylko wiem...
— Jest zdrowy — przerwał szef, lecz bez jakiegokolwiek akcentu.
— Wiem, co mówię do pana — powiedziała urażonym tonem i cofnęła rękę z bransoletą.
— Co to? — spytał wciąż stojąc, lecz już z pewnym akcentem gniewu.
— Mam prośbę — znów podjęła głosem dość twardym. — Jest chory...
Filip przesunął się ku drzwiom i chciał wyjść na zewnątrz,