Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Jestem niczym,
to nie ulega najmniejszej wątpliwości

Około południa obudził się świeży, pogodny, twarz w lusterku zaschła, miał rozciętą dolną wargę i nie rozumiał, skąd wczoraj poszło aż tyle krwi, warga była teraz lekko, pogardliwie wydęta, zębów ubyło cztery, to dużo, ale czuł się zdrowo, nabierał nawet pewnego wyiskrzenia, które zawsze przychodzi, gdy przeszło już najgorsze. Z rozcięcia wargi wynikało, że bijący musiał skaleczyć sobie palce o jego zęby. Był to znak rozpoznawczy. W czasie golenia rozświetliła mu się raz jeszcze wczorajsza sytuacja. Z świeżo objawionego przypomnienia wynikało, że wszyscy ubrani byli poprawnie, nic z szumowin i przedmieścia, sam główny bił od niechcenia, z fatalistyczną pasją człowieka, który brzydzi się, nie chce i nie lubi widoku krwi i padliny. Postanowił penetrować, działać intuicyjnie, przymierzać i eliminować tak długo, dopóki nie utrafi i nie połączy osobnika z faktem. Był dobrej myśli i przygotowany na wszystko.
Pomimo wyglądu postanowił pójść do Hieronima i opowiedzieć mu otwarcie, co się stało. Ciekawy był jego przerażenia.
Tak rzadko ją spotykał — traf chciał, natknął się na wdowę Frankowską wpół schodów. Troska na jej twarzy i godne, zupełnie serio skinięcie głowy na jego ukłon wydały mu się horrendalne, prawie karygodne. Lecz chciał to przykre wrażenie przydusić i uśmiechnął się do niej lepiej niż zwykle. Nie dostrzegła tego uśmiechu.
Zatrzymał ją zagradzając drogę — pardon — powiedział — dzień mamy ładny.
Lecz nie zdążyła odpowiedzieć, jeśli zamierzała, gdy odmienił zdanie: