Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/488

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

grafia, wyglądał niezdrowo, jak mnich, i patrzył z jakąś dozą niesmaku, jakby na horyzoncie wyrósł mu przed oczami grzyb sromotnik.
Jednego dnia, gdy Filip był już rok po maturze, w jakiś sposób przyszło zawiadomienie, że brat zamierza odwiedzić siostrę. Nastąpiło poruszenie, zastanawiano się, co to mogłoby znaczyć? Może przeczucie śmierci? Prawdopodobnie, domyślała się matka.
Nadszedł ten dzień, nic nie znaczyło, przyszedł, usiadł i milczał przez pół godziny.
Był to starzec gigant, uperfumowany, obcy, wydawało się, że składa się z członów jak owad, który opuścił wnętrze róży i wyniósł na obłych plecach cały zapach. Miał wielkie ręce, nos trąboidalny, czaszkę łysą, ze szwem od tyłu, takim jakim Chińczycy zszywają pękniętą porcelanę. Dyszał czymś w środku i trawił minuty. Po co więc przyszedł? Nawet nie powiedział matce, że dobrze wygląda, a źle wyglądała. Ojciec ze względu na skłonność do żartów był uproszony, aby został w swym pokoju. Może czekał na ojca?
Wstał i pożegnał. Filip był obecny przez cały czas. Matka powiedziała mu potem, że wuj oświadczył, iż jest bardzo zadowolony. A o nim, o Filipie, że jeśli nie stanie się ladacem, to Bogu chwała. I że wróży Filipowi karierę krótką, lecz błyskotliwą.
Kiedy on to zdążył powiedzieć? I skąd ta przenikliwość?
Filipowi było przykro pomyśleć o tym, że w innym miejscu dałby sobie z wujem radę.
W pewnej chwili tej historycznej wizyty wydało mu się, że wuj krótkim spojrzeniem nagle go odczytał, tak jak to się zdarza, i że odkrył jego tajemnicę, o której dom nie wie. W spojrzeniu wuja ukazała się jawna niechęć. Filip również wykorzystał nieuwagę matki i posłał mu promyk obrzydzenia, ledwo widoczny i umiarkowany.
Do towarzystwa, w którym zaczął się obracać, takich osobistości jak brat matki nawet by nie wpuszczono. Oczyma wyobraźni zobaczył, jak wujaszka sromotnika, handlarza trocin, wróżbitę i konesera farby drukarskiej, fagasi w liberii biorą za klapy i maglują w krzakach, prosząc, aby się napił rosy porannej, skoro już wszedł nie na swój teren w poszukiwaniu, powiedzmy, perliczki, która mu uciekła z kojca.