Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/460

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy my nie zbliżamy się z powrotem do miasta?
— Tak, tak — odpowiedział Pawłowi. — Ale to nic nie szkodzi. Wysunął się naprzód, Angelika zrównała się z Pawłem, który niósł koszyk.
— Jest tak — powiedziała — że zacznę starania o pracę dla mnie. Już jest czas ostateczny, rozumiesz?
— Rozumiem. Wszystko rozumiem. A jak ty to zamierzasz? Niełatwa droga.
— Tak, tak, już teraz myślę sobie, co powiem i gdzie pójdę.
— Gdzie?
— Nie chcę zapeszać. Powiem ci, gdy wrócę.
— Tu nie ma się co krępować.
— Tak, tak — ścieżka się zwęziła, więc przepuściła Pawła i poszła za nim, rozmawiali przez plecy. Było to lepiej.
— Trzeba po prostu — powiedział i spojrzał w puste pola. — Mówić trzeba zwyczajnie. Oferujesz siebie, muszą uwierzyć.
— Tak, tak. A jak ty to załatwiłeś?
— Właśnie po prostu.
— Tak, tak, zaufanie... prawda?
— Bezwzględne — znów spojrzał w pola, jakby z nich czerpał.
— Ja nie budzę zaufania. Jestem kobietą. Ze mną inna rozmowa.
— Czyżby? — Chciał się na nią obejrzeć, ale poniechał.
— Tak to jest...
— Nie przesadzajmy.
— Ze mną, niestety, inna rozmowa, początek... oczywiście potem!
— Zacznij od tego: oczywiście. Zresztą źle rozumujesz. Nie trzeba myśleć zawczasu. Idziesz i jesteś. Co chciałabyś robić?
Filip zaczął śpiewać, przestał i zawrócił do nich:
— Boicie się zdechłego lisa?
— Co z tym lisem? — żachnęła się Angelika.
— Przejdziemy przez zagajnik.
— To znaczy, że jesteśmy znów pod miastem.
— Nic nie szkodzi.
— Oczywiście, że nie szkodzi.
Weszli na uprawne pola, pejzaż przechylił się gigantycznie jak olbrzymia misa, która wyniknęła z obrotu ziemi. Na krawędzi