Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/458

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mia, w niej kamyki w czarno-białych kontrastach, jak kostka domina. I plątanina, okropności rosnące spod wody. Jamy, z których mogła się ukazać głowa gada lub czegoś zadziwiającego szpetotą, podwodnymi oczami i zębatą paszczą. Dobili lekko, Filip pomógł wysiąść, uwiązał łódź, pośpiesznie zrobili kilka kroków w głąb lądu, żeby już być na nim.
Filip prowadził dalej, szli wysokim sitowiem.
Tamci już wysiedli, w innym miejscu, i już zniknęli. Już tylko słychać było ich głosy.
Angelika czuła jeszcze w sobie zimny dreszczyk.
Nagle posypał się grad płaskich kamieni.
— Uciekajmy! — krzyknął Filip.
Rzucili się przed siebie. Paweł zasłonił rękoma głowę. Filip biegł ostatni. Ani jeden kamyk nie trafił. Dobiegli pnia drzewa i stanęli za nim. We wściekłych oczach Pawła widniało słowo: wycieczka!
— Co za ludzie — powiedziała szeptem Angelika.
— No i nic — powiedział spokojnie Filip. — Teraz dopiero czeka nas droga. Rozkładamy się tutaj, pod tym dębem. I ruszamy natychmiast po śniadaniu. Angeliko... kto w ciebie kamieniem. Paweł jest głodny. Nie mówiąc o mnie. Ty syta wrażeń. Bardzo was przepraszam.
Podniósł jeden z płaskich kamyków i miał go w dłoni.
— O, tyle to — pokazał otwierając palce. Kamyczek był wielkości średniego guzika.
— Gdyby trafiło w skroń — mruknął Paweł.
— Ba, w skroń! W tym celu są inne urządzenia. Jako mój syn powinieneś wiedzieć.
Angelika szybko wyjęła z kosza serwetę.
— No już, już — powiedział Filip — one nie rzucały po to, żeby w nas trafić.
Przed oczami ciągnęły się pola nieużytków. Słupy jałowców wysokich jak pinie albo jak dolmeny z księżycowej, uciekającej zieloną pustynią nocy. Za dębem sterczały suche badyle jakichś roślin podobnych do malwy, o brązowych łodygach, oplecionych drutem czarnego łyka, i czerwonych, spalonych kwiatów jak papierowe rozetki.
W ściany pobliskich krzaków uderzał wiatr, latał naokoło, robił