Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/457

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odwrócił się plecami. Te plecy... Czy słusznie? W tej chwili Filip trafił na rwący strumień nurtu i zamiast się oddalić, mimo woli jeszcze się przybliżył.
Wielka łódź, wypełniona do granic ostatniego ryzyka, majestatycznie płynęła. Burta i tuż, tuż woda, brzeg w brzeg, ciężkie tyłki dziewcząt zwisały tuż nad wadą, ale jej nie dotykały.
Nadpływając zaczęły się wyróżniać. Najpierw jedna. Twarz miała jak cynamon potłuczony młoteczkiem, zaczepną, oczy cukrowobiałe, policzki rozjarzone jak blacha. Potem druga. Z kosmykiem włosów okalających policzek i skośnymi, pustymi oczami, wydrążonymi blaskiem. Nadchodziła trzecia, z włosami spod chusteczki i zmarszczonym szyderczo nosem. Czwarta o twarzy jak dynia, na dyni perłowa wysypka ze szklanych kropelek. Oczy uciekły ku uszom i z tego kąta oświetlały skórę i perełki. Rozweselony kosmyk spod chustki latał po czole. Wszystkie patrzyły nieruchomo, bezkarnie, uśmieszek przesuwał się wzdłuż jak dym od ust do ust, jednym pociągnięciem. Cel oczu w ostatniej chwili, gdy już było najbliżej, omijał Angelikę, trafiał w Filipa. W jego powagę. W co jeszcze? Czy miał jakiś defekt?
Filipowi nagle coś nie poszło i łódka odwróciła się prawie sztorcem ku dużej. Lecz zaraz wyrównał. Chichot podobny do syknięcia uniósł się w powietrzu i poszedł gasnącym echem przez wszystkie cielska. Filip majestatycznie nadrobił wiosłami. Walczył z przeciwnością prądu. Angelika uniosła rękę do ronda kapelusza, Paweł jęknął. Słońce rzucało kropelki na powierzchnię wody, siekając jak deszczyk. Kropelki zdawały się ulatywać z powrotem do słońca, wyrzucane przez płonącą wodę.
Filip zerwał się, odwrócił w tamtą stronę i wrzasnął prosto w twarz jednej:
— No i co?! Milczeć!
Odwrócił się, usiadł i wiosłował dalej.
Łódź duża, biorąc kąt na oddalenie, odpływała w ciszy.
Nikt stamtąd nie powiedział słowa. Chwila grozy minęła. Paweł odetchnął, na dnie łodzi miał sytuację pomyślną. Filip podążał ku brzegowi szybko, dziób łodzi przecinał już wodorosty, kroił lilie, wiaterek leciał nisko i odwracał ich szerokie liście, które od spodu wyglądały jak pakowy papier. Znów ukazały się listki jak strzały i zaraz potem pionowa ścianka brzegu. Przekrojona zie-