Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powiedziałem i czyń dobrze. Idź, bełtaj i mieszaj w sobie, twórz, a prześcigniesz mistrza.
Wypadła mu szklanka z rąk. Angelika podniosła. Wiatr dobrał się do rośliny, która stała w donicy pod oknem. Zeskoczyła z biurka i zabezpieczyła donicę.
Zdumiewał ją ten tok rozumowania, ta nagła pamięć i jej powroty, tragiczna duma, naiwna i w jakiś sposób tak jakby zbrodnicza. Prawdopodobnie samobójcza. To straszne zawołanie elektryzowało ją i stawiało na nogi. Gotowa była przejść sto kilometrów nocą, niosąc ratunek. Nie chciała o tym myśleć, lecz wzrok utkwiła w biurku.
— Czy on wie — zapytała — o tym, że to ty byłeś tym, który go uderzył?
— Nie wie. Tego by brakowało, żeby jeszcze wiedział. Mam mu powiedzieć?
— Od nikogo nie słyszałam tyle dobrego o tobie, co od niego.
— Kłamał?
— Z całym przekonaniem mówił.
— Zawiódł się?
— Proszę tylko o sprawiedliwość.
— Nic się nie martw, on zawsze ją sobie wymierzy.
Dobrze wiedziała, w której szufladzie przechowuje rewolwer. Tę akcję należało jak najprędzej przeprowadzić i rewolwer powinien zniknąć. Kluczyk z zamku szuflady jak zwykle nie był wyjęty. Było to jakimś znakiem. Nie strzegł narzędzia, którego istnienie mogłoby mu kiedyś przyjść nagle do głowy.