Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/431

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jest w domu spirytus? — zapytał Filip.
Była mała buteleczka. Chlusnęła całą, skrzywił się, zaczęła okręcać rękę gazą.
Byli zupełnie mokrzy, Angelika przemokła od jego marynarki. Suknię miała rozdartą, włożyła fartuch.
— Już teraz wiem — powiedział Filip. — W tym miejscu jest siatka pod wodą i dziecko poszło pod siatkę. Zaraz im to powiem.
Wyszedł. Angelika zabrała się do podłogi. Z dużym hałasem, trzaskaniem kubłami i zarzucaniem pętli szmat, którymi chwytała wodę w pułapkę i wykręcała do kubła. Przy wykręcaniu ukazywała się biała, dzika, sycząca pianka, a nadgarstki Angeliki bielały z wysiłku.
Paweł stał w drzwiach od kuchni, patrzył, nie odchodził, tak jak miał nakazane, i o czymś myślał.
Straszna jest twarz człowieka przywartego do ziemi. Plecy bezbronne jak spod ciosu sztyletu, rozwleczone nogi, fartuch przydeptany kolanem, żyły nabrzmiałe, oczy wpatrzone w bliską przestrzeń podłogi, i to sprytne chwytanie strumyków wody, tak bezgranicznie sprytne; ciężki oddech.
Uznali, myślał, że jest tchórzem.
I z tym miał się położyć do snu.