Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/432

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Tapir

Angelika znowu siedziała na białym krzesełku przy ostatnim z trzech kwadratowych okien. Pod ręką miała książkę, nie otwartą. Za oknem biegły łańcuchy po bruku, skrzypiał pień drzewa, wiatr omiatał zachodzące niebo. Miało być nocą wietrznie, ale niebo powinno być czyste.
Pierwszą lampę zapalono na drugim brzegu. Utonęła w szarówce, cienka jak cukierek. Biały lakier na ramie okiennej pachniał jeszcze gorącym słońcem, rozpalone okno stygło jak plaża. Za parapetem zewnętrznym zaczynał się przypływ.
Filip wziął w jedną rękę trzy butelki piwa, poszedł do siebie, już zasnął. Ktoś na dole przeszedł, spojrzał w górę, wydał się podobny do Wereszczyńskiego. Co to jest za książka, którą trzymam w ręce? Nie miała siły spojrzeć.
Ktoś zaczął monotonnie wołać i wołać po drugiej stronie rzeki.
Wyjęła z kieszeni fartucha notes z adresami. Żyła jeszcze jej chrzestna matka, osoba zamożna, zniedołężniała. Z całą pewnością potrzebowała w domu pomocy. Obok adresu miała zapisaną datę jej urodzin, pismem sprzed lat, jeszcze dziecinnym. Postanowiła pójść do niej w tym dniu i złożyć życzenia. Wypadało to za dwa tygodnie i akurat jeden dzień.
Byłaby więc jedna mała nadzieja. Filip, on sam był w poszukiwaniu i na tropie pracy; mówił, że obiecywano.
Codziennie popadał w irytację z powodu fajki, którą zgubił w czasie ratowania karlicy. Należało mu ją odkupić, było to zadanie; fajka ni.e mogła być tania.
Zjawił się policjant u Angeliki, przerażający, wyrozumiały, z poufnym ostrzeżeniem, że mąż jej wywołał awanturę. Jeszcze tym razem, ale...