Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/397

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na uśmiech. Nie podobali jej się, chociaż byli umiarkowani, spokojni i chociaż zapanowała jak wśród uczniów cisza. Już miała powiedzieć: siądę na chwilę z wami. Lecz zobaczyła perspektywę męczarni wśród obcych i ugrzecznionych. Filip sam zadecydował. Podszedł do nich i powiedział kilka słów. Wyszedł z nią na ulicę.
Była mu za to wdzięczna.
— Tak — powiedziała — to jest konieczne, musimy urządzić tę wycieczkę za miasto, i może by nawet któryś z twoich znajomych...
— Nie, na wycieczkę nikt się nie nadaje. Tam jeden, jakby trochę, były lotnik obserwator. Żebra ma w tym stanie, co moje. Ale nie, nie, nikt z tobą nie mógłby pojechać. To byłoby za dużo.
O nic więcej nie zapytywała.
— A poza tym — powiedział nie pytany — wszystko jest bzdurą.
Mimo to o nic nie zapytała.
— Angeliko — powiedział z radością w głosie — przygotuj dobrze tę wycieczkę.