Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/396

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Małe zdarzenie

Kiedyś zastała Filipa, jak siedział w ogródku piwiarni w otoczeniu kilku mężczyzn. Już na pierwsze wejrzenie robili wrażenie dobrze zaznajomionych. Była z nimi jakaś młoda kobieta. Filip, gdy tylko zobaczył Angelikę, zerwał się i zaraz do niej podszedł.
— A cóż ty masz za znajomych?
— Tak, tak, znajomi.
— W godzinach pracy?
— Miałem coś załatwić na mieście.
— Co takiego na mieście?
Niezbyt wiedział.
— Myślałem, że jakąś sprawę służbową — roześmiał się. — Ale żadnej. Zaraz stąd wychodzę.
— Ja myślę — potraktowała go z surowością. Nie popatrzyła na tę kobietę, dziewczynę, chociaż czuła, że tamta na nią patrzy.
Stanęła z Filipem przy płotku ze skrzyżowanych listewek. Z pnącą fasolą, której niewinność uszanowali nie ostatniego rzędu widocznie klienci, skoro bezpiecznie się pięła. Piwiarnia była podrzędna, o tej godzinie pusta. Nikt z towarzystwa nie odważył się do niej podejść i zaprosić, jakby to mogło być do przewidzenia.
— Możesz pójść ze mną? — spytała.
— Zapłacę.
Na tym słowie „zapłacę” potknął się trochę, wydawało jej się, że się zaczerwienił.
— Jakaś fundacja? — Rozmyślnie nie zamierzała ustąpić w kłopotliwych pytaniach.
— Rockefellera. Miałem zamiar postawić szampana.
Już się podgniewał, posmutniał, nie wiedział, tu pójść czy z honorem tam? Patrzyła na to i wyrzucała sobie, że nie zdobyła się