Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gulował brzeg hełmu, aby ciął widok przed oczami na ostro. Lekkim krokiem odbił od kolumny. Kaburę pistoletu dla lekkości przerzucił na tyłek. Ruszył przed siebie i poszedł bezwzględnie.
Zaczęła się gonitwa. Posępna kolumna psich twarzy zaczęła mięsie piasek. Śliski, cofający podeszwy, jak topniejący śnieg.
Odezwały się werble. Teraz było już wiadomo. Skończył się las. Słońce jednym skokiem oświetliło szeroką równinę. Kompania za kompanią wychodziła z lasu. Szedł już pełny batalion.
Otwarła się przestrzeń, rozlana, bez kresu, jałowa. Po bokach były tylko konopie. Wąska, zhuśtana polna dróżka krążyła wśród ściernisk. U jej końca na pagórku stał wiatrak. Powolny, w różowym, topniejącym maśle nieba, poruszany leniwymi skrzydłami, od niechcenia, na czarno, jak wystrzępione lotki wrony.
Kolumnom dodawano ognia. Odezwały się przekleństwa. Wybuchała nienawiść.
— Lehneman!
— Ja już nie mogę...
Lehnemanowi poszła krew z nosa. Mały, zbiedzony strzelec ginął. Był podejrzany o komunizm. Nie wiadomo, był to cień podejrzenia czy pełny kontur, obserwacja czy trop; wściekłość skierowana na jego postać miała w sobie nawet coś dobrotliwego jak przed zabiciem kury.
— Zabiję! — ryknął sierżant.
Podoficer z pruskiej szkoły, jeszcze zaboru niemieckiego, bóg ojciec kompanii, zwany szefem-matką, sukinsyn o ciężkiej gębie, ujeżdżonej bruzdami — początek świata wyobrażałby sobie jako kreację spod tupnięcia podkutym butem. A także i koniec. Na rozkaz: spocznij — świat winien ustać. Nie mogły to być żarty. Jego żarty były masywne, smaczne i rozdzierające wyobraźnię na strzępy. W razie potrzeby pomiatał Chrystusem.
— Ją już nie mogę... — Lehneman wierzył jak gdyby, że w końcu zostanie zabity. Że umrze, z nogami mierzącymi pył drogi, i głową udławioną w pyle.
— Lehneman — powiedział Małachowski — przestań jęczeć.
— Nie mogę.
— Ruchli to powiedz! — Sierżant odpiął swój hełm z tyłka jakiegoś Strzelca, jakby go wydostał z juków podręcznego osła.
— Panie podchorąży, jak już nie mogę...