Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie, mniej winnym, a bardziej zasłużonym dawano do zrozumienia. Tak więc miał popełnić samobójstwo pewien pułkownik, nazwiska już nie pamiętam, stary frontowy żołnierz. Zostawiono go samego w pokoju. W drugim czekano. Pada strzał, wchodzą. Lecz pułkownik spudłował. Krew sączy mu się ze skroni, ale jeszcze się grzebie, żyje i rzęzi w fotelu. Stają przed nim, najstarszy mówi do młodszych oficerów: „Pomóżcie starszemu panu!”. Mówi to uprzejmie, rzeczowo, z całą elegancją człowieka, którego zawodem jest honor, zabijanie, własna śmierć. Człowieka, którego w szkole uczono, że pionowy rowek na bagnecie jest po to, żeby krew po nim spływała. Najmłodszy z oficerów dobija pana pułkownika.
— Dobija — rzekł Kwieciński — no, no, no...
— Pan chce powiedzieć — pośpieszyła Kwiecińska — że wszyscy oni...
— O sobie chce powiedzieć.
— Janku!
— Taki elegancki...
— Ja pana rozumiem — powiedziała. — Pan ma jakieś na przykład... zmartwienie... Ja pana rozumiem. A ty nie krzycz. Ona śpi...
— Kto śpi? — zapytał Paweł.
Byłaby w tym jakaś okropna symbolika? — pomyślał. W alkoholu ulągł mu się widok pokoiku z martwą dziewczynką w białej sukni.
— Bo ją obudzę — zagroziła Kwiecińska. — Boisz się? Zaraz cię zawstydzi.
Co ona takiego powiedziała? Mózg Pawła słabo działał.
— Śpi tam... — Kwieciński pokazał na ścianę z kilimami i bronią.
— Pracowała u sąsiada w polu — rzekła Kwiecińska. — Jutro rano już jej nie będzie. To... — uśmiechnęła się... — A pan się przestraszył. Herbaty panu zrobię... — Lecz nie miała siły wstać. — Przepraszam — powiedziała. — To jest nasza krewna, wdowa po nauczycielu. Ona jedna, mąż traktuje ją jak córkę, ona jedna ma wpływ na męża. Nic dziwnego, ojciec jej był alkoholikiem.
— Sen ma twardy — rzekł Kwieciński, nie opuszczając te-