Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ha, ha, ha! — roześmiał się złowrogo i chciał zeskoczyć ze stołu, ale tego nie zrobił.
Też chciałem się poderwać, ale tego nie zrobiłem.
— Pylon! — krzyknęła Felicja. — Dam ci po pysku! A pan niech nie zaczyna.
Rozdzieliła nas jak dwoje wstrętnych dzieci. Powinienem milczeć.
— O jakim pan gilu mówi? — zapytała.
— Dyskusja — rzekł zjadliwie Pylon.
Znowu jakby się obsunęło coś za ścianą, w głębi pracowni. Jakby pofolgował łańcuch. Wydało mi się, że gdzieś zaczął bić stary zegar. Próbował się uruchomić i urwał. — E tam! — machnąłem ręką.
Pamiętam, że machnąłem na to wszystko ręką. Ale Pylon, zjadliwy Pylon musiał, to była jego siła, jego złość, musiał dokończyć, nigdy nie przepuszczał tego, co zaczął, i otwarł mnie na złość tę jakąś książkę.
— Już bym wolał — powiedział — gdybym lubił tego oto naszego...
— Kogo?
— Jak on to? Co to się czochra pisząc, no ten, o zaburzeniach hormonalnych, co mu na starość wyszła stara baba na gębie, ten, co tak pożywnie pisze...
— Pylon, kto?
— Byłoby, to by jakoś było.
— U kogo?
— Ale za dużo w tym tłustych skwarków. Polonizmów. W tej zupie, którą bełta w garnku. Ach, jak on lubi to słowo: bełtać! Zaraz mu podchodzi treścią jak serek na desce. I dalejże jazda: gołą dupą hebluje upatrzoną deskę. Kto? Był u nas, zawitał i zaraz się uchlał. Już wiesz kto? A przyjechał rozwinąć skrzydła, publicznie potragizować...
Felicja przerwała podając mu szklankę z kawą.
— To ci dobrze zrobi.
Wstałem. Nie zrobiło. Wypuścił z rąk i oblał się cały.
Chwyciła jakiś gałgan sztywny od gipsu i wytarła mu twarz. Zbliżało się dno. Oparł głowę o jej ramię. Już nie patrzyłem, jak wygląda. Powtórzył jeszcze: — serek na desce.